środa, 31 sierpnia 2011

Na wiślanej skarpie, czyli jak Dunikowski na króliki nie polował...

    Przyjezdnym Warszawa przeważnie nie kojarzy się ze zbyt urozmaiconą powierzchnią terenu. Mamy Nizinę Mazowiecką i basta. Jeśli już bawiąc się w geologów amatorów zaczniemy wyliczać jakieś większe pagórki czy wzniesienia, np. Kopiec Powstania Warszawskiego czy Górkę Szczęśliwicką to powstaly one w skutek sztucznego  utworzenia ich z gruzów powojennej Warszawy. Ale w wielkim błędzie będzie ten kto mysli, że stolica jest płaska jak stół. W obaleniu tego stereotypu ma swoje trzy grosze, a raczej kilkanaście kilometrów udziału Wisła, a dokładniej ukształtowana przez nią na przestrzeni wieków skarpa wiślana. Ta znajdująca się wzdłuż lewego brzegu forma terenu z kolei miała wpływ na powstanie, lokalizację i kształt wielu obiektów. Co więcej, jest ich na tyle dużo i są na tyle ciekawe, a czasem wręcz zaskakujące że doszedłem do wniosku iż warto byłoby poświęcić im całą serię newsów...
      Nie tracąc czasu przystąpmy więc do realizacji tych zamiarów. Kilka dni temu miałem okazję udać się do Królikarni. Mimo iż pogoda sprzyjała wygrzewaniu się w promieniach słońca i harcom na trawie ku memu zaskoczeniu zamiast harcujących po niej królików jak wskazywałby nazwa jedynymi harcownikami jakich spotkałem były tam rzesze warszawiaków, nie licząc harcujących z kolei po warszawiakach komarów. W tym pląsającym tłumie stoicki spokój zachowały jedynie rzeźby rozlokowane gęsto tak w ogrodzie jak i samym wnętrzu pałacu. Ale z przyczyn obiektywnych je akurat trudno wyprowadzić z równowagi.
      Jednak po kolei. Skąd nazwa i czym w ogóle jest ten stojący na mokotowskim odcinku skarpy pałac?
Powstał on w latach 1782-86 a jego projektantem był sam Domenico Merlini, a więc jeden z twórców Łazienek, nadworny architekt króla Stanisława Augusta. Pierwszym właścicielem był zresztą szambelan królewski Karol de Thomatis. Podobieństw do Łazienek znajdziemy zresztą więcej. Tak jak i tam o lokacji w decydujacej mierze decydowały walory widokowe które zapewniała skarpa. Oprócz samego pałacu kompleks tworzyły też zabudowania pomocnicze i gospodarcze takie jak cegielnia, młyn, stodoła czy rzecz jasna browar i karczma.
Taka infrastruktura była z pewnością mile widzianą, gdyż należy pamiętać iż w momencie powstania były to tereny dość odległe od Warszawy, która w II pol. XVIII w. kończyła się na otaczających ją od 1770 Okopach Lubomirskiego, których pozostałość od południa możemy zobaczyć w postaci  Rogatek Mokotowskich znajdujących się na Placu Unii Lubelskiej.
Ale zanim szambelan de Thomatis mógł kosztować w swej karczmie piwa własnego wyrobu to właśnie na tym terenie królowie z dynastii Sasów, a więc August II Mocny i August III urządzili tu swój zwierzyniec gdzie jedną z ulubionych rozrywek były właśnie polowania na króliki, zapewne ku przerażeniu tych ostatnich.
Zresztą nie było to nic nowego w historii Warszawy i królewskich upodobań gdyż podobne miejsce kaźni wcześniejsi monarchowie zorganizowali im również na wislanej skarpie tyle że na wysokości Pałacu Kazimierzowskiego na Powiślu. Szczęśliwie z czasem zaniechano tych praktyk (być może na skutek wybicia całej lokalnej króliczej populacji, nawet pomimo wielkiej zdolności i aktywności reprodukcyjnej tych przesympatycznych stworzeń), a kolejni mieszkańcy tego miejsca znależli sobie inne uciechy.
A propos uciech to udając się pod wschodnią elewacje pałacu, znajdziemy się na obszernym tarasie zapewniając wspomniane uczucie naszym oczom.

 Schodząc poniżej tarasu trafimy na miejsce nieco zakamuflowane. Znajdziemy tu bowiem porośniętą gęsto bluszczem grotę.  Muszę powiedzieć jednak, że to akurat w Warszawie nie pierwszyzna, gdyż w XVII i XVIII w. tego typu urozmaicenie w architekturze było dość popularnym. Zwano je tzw. romantycznymi grotami upodobanymi szczególnie przez zamożne ówczesne arystokratki, które miały dodawać tajemniczości i efektowności zakładanym i pielęgnowanym przez nie ogrodom. Podobne przykłady znależć możemy także w Pałacu w Wilanowie czy wreszcie w bardzo pobliskim Pałacu Szustra, gdzie tę romantyczną estetykę realizowała księżna Izabela z Lubomirskich Czartoryska. Skoro już o grotach mowa to nie mógł bym w tej litanii pominąć groty mieszczącej się w dzisiejszym Parku im Rydza Śmigłego w okolicach ul. Książecej zwanej Elizeum i powstałej pod ziemią dla brata królewskiego Kazimierza Poniatowskiego. Choć biorąc pod uwagę cele do jakich mu służyła wydawać się może, że nieco odmiennie i ujmijmy to bardziej praktycznie niż platonicznie interpretował pojęcie romantycznej groty.

Wracając jednak do historii i losów Pałacu w Królikarni przechodziła ona w kolejnych latach w ręce rodzin Radziwiłów i Pusłowskich. W 1879 spustoszył ja silny pożar jednak wkrótce została odbudowana. Kolejne zniszczenie dotknęło ją już w czasie II w.ś. przede wszystki w latach 1939 i 1944 kiedy to toczyły się tu silne walki w toku Powstania Warszawskiego, co zostało upamiętnione na terenie parku.

  

Po wojnie władze państwowe przejmując pałac podjęły decyzję w 1948 o odbudowie pałacu i przeznaczeniu go na mieszkanie i zarazem muzeum rzeźby Xawerego Dunikowskiego. Prace ukończono dopiero w 1965 i ich zwieńczenia sam Dunikowski nie doczekał umierając rok wcześniej. Idea tego miejsca jako muzeum rzeżby jest żywa do dziś a uległa nawet rozszerzeniu także o dzieła innych artystów. Ciekawostką dotyczącą samego Dunikowskiego wartą wzmianki jest fakt iż ma on na swym koncie zabójstwo i to dokonane na Krakowskim Przedmieściu. W 1905 r. w lokalu U Lijewskiego który mieścił się vis a vis kościoła św. Krzyża zastrzelił on innego artystę niejakiego Wacława Pawliszaka strzelając mu w głowę. Panowie najkrócej mówiąc krytycznie oceniali swoje dokonania artystyczne.
Wędrując po parku możemy natknąć się na kilka postaci i nawiązań historycznych. I tak po lewej stronie dziedzińca możemy dosłownie oko w oko obejrzeć popiersia z drugiego cyklu dłuta Dunikowskiego pt. Głowy Wawelskie, nawiązującego  do  rzeżb  przedstawiających wybitnych Polaków a zainspirowanego drewnianymi popiersiami znajdującymi się w sklepieniu Zamku na Wawelu.
 Spotkamy tu m.in. Jana Kochanowskiego, Elizę Orzeszkową, Stanisława Staszica, Hugo Kołłątaja i Mikołaja Reja. Ale to nie koniec znamienitych postaci. W bezpośrednim sąsiedztwie w cieniu drzew zobaczymy też kamienne lico króla Władyśława Jagiełły, które co ciekawe jest fragmentem jednej z wersji pomnika króla który wykonany w brązie odsłonięto w 1945 roku w Central Parku w Nowym Jorku.

Jeśli ktoś sądzi, że uwiecznionego marszalka Józefa Piłsudskiego obejrzeć można jedynie przy Belwederze i na placu jego imienia, musi uzupełnić tę listę także o Królikarnię.
      Niekoniecznie jednak postumenty związane z realną historią budzą największe zainteresowanie.
Niezwykle efektowne są bowiem sylwetki śpiącego psa czy warszawskiej syrenki.
Wśród relaksujących się na trawie mą uwagę przykuł jeden z odpoczywających, ale wobec dość dziwnego spojrzenia jakim mnie zmierzył postanowiłem czym prędzej się oddalić.
W międzyczasie dostrzegłem sylwetkę siedzącej w oddali dziewczyny, zaintrygowany podszedłem bliżej i wtedy ujęły mnie jej bardzo subtelne, delikatne rysy twarzy i alabastrowa wręcz cera - niestety była jakaś nieobecna jakby urażona, szkoda nie służyło to jej wyjątkowej urodzie.

Na koniec krótkiego przeglądu sztuki rzeżbiarskiej w Królikarni dałem się porwać sztuce współczesnej w mocno abstrakcyjnym wydaniu.

Stojące na przedpolu Królikarni instalacje mogą być różnie oceniane, ale wydaje się że w tym miejscu stanowią interesujące urozmaicenie, poza tym jak mawiają gusta non disputandum.

wtorek, 23 sierpnia 2011

W cieniu Powązek, czyli Cmentarz Bródnowski - cz.1

    Cmentarze z reguły nie są ulubionym celem wycieczek. Wiadomo, na takim wyjeździe mamy zazwyczaj chęć koncentrować się na bardziej przyjemnych elementach i aspektach zwiedzanych miejsc niż  na bardzo dosłownym hołdowaniu łacińskiej formule memento mori. Jednym z nielicznych wyjątków są Powązki tak Stare jak i te Wojskowe. Tu jeszcze grupy w większości dość ochoczo reagują na hasło jedziemy na cmentarz... no w końcu to Powązki. Decydują o tym wg. mnie najpewniej  dwa elementy. Z racji swego wieku i długiej historii oraz faktu bycia przez lata główną nekropolią stolicy cechuje je niezwykle bogata i efektowna rzeźba i kamieniarka cmentarna, kryjącą do tego  niespotykane na innych cmentarzach nagromadzenie najbardziej rozpoznawalnych i znaczących w naszej historii postaci. Ciężko się z tym nie zgodzić, jednak w Warszawie są także inne nekropolie, które wbrew pozorom również posiadają całe mnóstwo miejsc godnych odwiedzenia i zobaczenia. Takim przykładem może być choćby Cmentarz Bródnowski.
    Choć o prawie sto lat młodszy, gdyż założony w 1884 roku na skutek likwidacji dotychczasowego głównego cmentarza praskiej strony Warszawy znajdującego się wokół dzisiejszego Kościoła Matki Boskiej Zwycięskiej na Kamionku (tuż obok zakładów Wedla) zdążył już za swym murem skryć wiele ciekawych historii. Oczywiście nie sposób omówić wszystkich, gdyż musielibyśmy opowiedzieć historie ponad 1,2 mln tu spoczywających. Dziś spróbuję wspomnieć jedynie o kilku wartych szczególnej uwagi grobach i postaciach. Zanim jednak poprowadzi nas przed siebie Aleja Główna kilka słów należy bezsprzecznie poświęcić drewnianemu kościołowi który stoi przy jej początku. 

Drewniany kościół p.w. św. Wincentego a Paulo
    Powstał on i został wyświęcony w 1888 jako cmentarna kaplica. Czysto prozaiczna potrzeba. Jednakowoż materiał z którego jest zbudowany, a więc drewno sosnowe już takim zwykłym drewnem nie jest i nie było. I rzecz tu nie tyle w gatunku co w historii bel tworzących dziś tę urokliwą dla oka, przypominającą pewnymi elementami tatrzański styl konstrukcję. Okazuje się bowiem, iż drewno wykorzystane podczas wznoszenia kościółka pochodzi z rusztowania rozstawionego wokół kolumny Zygmunta podczas jej renowacji w latach 1885-87. Drewniany materiał użyty do budowy mógł wynikać również z faktu, iż budowla taka teoretycznie postrzegana jako mniej trwała była łatwiejsza do zaakceptowania przez carskie władze nieprzychylne przecież powstawaniu kolejnych katolickich obiektów sakralnych na ziemiach polskich. Jak czas pokazał sosnowemu kościółkowi udało się szczęśliwie przetrwać nawet II wojnę światową w przeciwieństwie do wiekszości murowanych warszawskich świątyń.


Zdjęcie Marysi Skibniewskiej z jej nagrobka

Mówiąc o zachowanych oryginalnych obiektach  do dziś możemy przystanąć przy grobie pierwszej pogrzebanej na Bródnie osoby. Była nią roczna dziewczynka Marysia Skibniewska pochowana tu  już 21 listopada 1884.        
    W prawobrzeżnej części Warszawy zawsze relatywnie duży odsetek mieszkańców stanowili Żydzi, ale liczni byli także Cyganie. O ile tych pierwszych chowano na odrębnym cmentarzu żydowskim, usytuowanym zresztą w bezpośrednim sąsiedztwie, a założonym w 1780 roku przez kupca i finansistę Szmula Zbytkowera, poźniej zaś dodatkowo na prawobrzeżu przy ul. Okopowej, to groby cygańskie tak te dawne jak i współczesne stanowią nieodłączny element bródzieńskiej nekropolii.
    I tak za świetnym i bardzo wyrazistym przykładem tych starych może być mauzoleum rodziny Tabaczków z początku XXw., często mylnie i potocznie zwanym grobem króla Cyganów z racji kopuły zwieńczonej koroną.

Mauzoleum rodziny Tabaczków
Mercedes w złotej lamówce na płycie grobowej Macieja Tahiro
    Drugim ciekawym, choć współczesnym przykładem nagrobków tej społeczności jest nagrobek Macieja Tahiro Michaela, który przedstawia wizerunek zmarłego z uwidocznionym na szyi złotym łańcuchem oraz sygnetem na ręku. Całość dopełnia kamienna plakietka na płycie przedstawiająca wizeunek... samochodu marki Mercedes Benz. Faktycznie, trzeba przyznać, że jest to dość oryginalna stylistyka cmentarna.
    Cmentarz Bródnowski z oczywistych względów kryje na swoim obszarze także mogiły wielu powstańców warszawskich. Jednym z wyróżniających się jest miejsce pochówku dwóch braci - Narcyza i Czesława Kozłowskich, którzy zginęli razem już pierwszego dnia powstania.

Rzeźba przedstawiająca braci Narcyza i Czesława Kozłowskich
    Tak jak praktycznie na każdym warszawskim cmentarzu napotkamy groby powstańców, tak na większości natrafimy również na miejsca pochówku, często zorganizowane w wydzielone zbiorcze kwatery żołnierzy Armii Czerwonej. Takowa znajdująca się również na Bródnie należy chyba do tych najładniejszych.
Kwatera żołnierzy radzieckich
   Na zakończenie dzisiejszych odwiedzin Cmentarza na Bródnie chciałbym wspomnieć jeszcze o trzech spoczywających tu postaciach, których wspólną cechą jest fakt, iż przeżyły swe życie bardzo intensywnie i barwnie, nie zawsze lekko, ale może właśnie dlatego  do pamiątek, biografii a przede wszystkim pozostawionego po sobie dorobku wraca i będzie wracać zapewne jeszcze niejedno pokolenie.
Plecak Tonego Halika
    Pierwszym z wspomnianych jest Tony Halik, podróżnik, jakbyśmy dziś powiedzieli globtroter. Wszyscy mający więcej niż naście lat pamiętają zapewne prowadzone przez niego (wspólnie z małżonką Elżbietą Dzikowską) programy z serii "Pieprz i Wanilia" gdzie relacjonował swe najodleglejsze wojaże, przybliżając jednocześnie milionom Polaków odmienne kultury, nieznane miejsca. I tak jak niesztampowym człowiekiem był Tony Halik ze swym życiorysem, tak niesztampowym jest jego nagrobek przedstawiający kamienny krzyż na którego ramionach zawieszony jest misternie i niezwykle realistycznie wyrzeżbiony także w kamieniu plecak. Chyba trudno sobie wyobrazić inny symbol trafniej oddający i będący zarazem lepszą syntezą tego życiorysu. Widząc ten kamienny plecak od razu nasunęło mi się skojarzenie z pewną również kamienną lekarską torbą, którą możemy podziwiać dla odmainy  na cmentarzu ewangelicko-augsburskim nieopodal rodzinnego grobowca Wedlów, ale to już materiał na całkiem innego newsa;).
    Pozostałe dwie postaci, których grobów nie mógłbym pominąć pisząc o miejscach wartych odwiedzenia i chwili zadumy na bródzieńskim cmentarzu są dwaj piosenkarze, których utwory jak i wykonania bez kozery określić można jako kanon polskiej muzyki XX wieku. Pierwszym z nich jest Mieczysław Fogg pochowany w bezpośrednim sąsiedztwie wspomnianego na początku drewnianego kościółka. Drugi, pochowany w nieco dalszej południowo-wschodniej części cmentarza to Stanisław Staszewski. Pokoleniu 30-latków a miejmy nadzieję, że i młodszej młodzieży zapewne bardziej znany jako... Tata Kazika.  Wszyscy więksi bądź mniejsi fani Kultu i wszelakich innych muzycznych inicjatyw których współtwórcą był Kazik Staszewski wiedzą wszak, iż wiele piosenek i tekstów przez niego wykonywanych napisał i jako pierwszy wykonał właśnie jego ojciec, z wykształcenia architekt.
Na koniec warto przypomnieć chyba najbardziej znane utwory każdego z powyższych:


    Oba teksty mimo upływu lat od ich powstania nie zostały zapomniane. Dlaczego? Widać pewne historie są uniwersalne... parafrazując na koniec słowa Kazika - chyba wiecie o czym ja mówię...
Na cmentarz bródnowski wkrótce wrócimy, bo choć w stosunku do miejsca może to być określenie nieco niezręczne to prawdziwa kopalnia i przyczynek do poznania historii jego samego jak i ludzi tu spoczywających.

wtorek, 9 sierpnia 2011

NEWS SPECJALNY czyli warszawiaku rusz się poza stolycę...

   Jeśli wycieczka Wilanowa jest dla Ciebie prawdziwą wyprawą, a weekendowy wypad nad Zalew Zegrzyński to niemal ekspedycja...nie czytaj dalej tego posta. Jeśli interesują Cię informacje związane jedynie z Warszawą... podaruj sobie dalszą lekturę! Absurd? Przecież to blog poświęcony w swym założeniu stolicy! Być może, ale w tym przypadku autor nie zamierza na to zważać. Będzie natomiast mowa o Policach, Szczecinie i biegających między nimi dzikach. Związki z Warszawą, choćby Mazowszem? Żadne! No dobrze, warszawiacy na wydarzeniu o ktorym chcę napisać będą traktowani przez organizatorów ze szczególną troską i pieczą... tak jak zresztą i  wszyscy inni, którzy odważą się wziąć w nim udział;)
    Ale do rzeczy. Mowa o Biegu Szlakiem Dzika którego 2 edycja 7 sierpnia 2011 odbyła się na terenach Puszczy Wkrzańskiej między Szczecinem a Policami. Bieg jakich teoretycznie w Polsce wiele, szczególnie ostatnimi laty gdy bieganie przeżywa w naszym kraju swoisty renesans - o czym świadczyć może choćby coroczna nieformalna rywalizacja między Maratonem Poznań, a Maratonem Warszawskim (a jednak coś o stolicy) o kolejny krajowy wszech rekord frekwencji uczestników idący w chwili obecnej już w tysiące. W Policach natomiast mieliśmy do czynienia z imprezą kameralną. Jednak fakt ten nie wynikał z niewielkiego zainteresowania potencjalnych amatorów biegów przełajowych, lecz świadomej i przemyślanej decyzji organizatorów.
    Dlaczego? Bo w tym biegu nie chodziło o ilość uczestników, czy rekord trasy. "Dzikiej" imprezie przyświecały od samego jej początku inne priorytety, mianowicie wyjątkowa trasa, a raczej trasy oraz atmosfera. Każdy z uczestników mógł wybrać bowiem jedną z dwóch: tzw. normal na dystanie 10,5km lub wydłużoną jej wersję extreme czyli 13,3km. Tę drugą różniła prócz dystansu również znacznie bardziej  nomen omen dzika trasa. Nie będzie nadużyciem stwierdzenie, iż momentami trzeba było zejść jak określiliby to sami organizatorzy "na wszystkie cztery racice" by dosłownie wdrapać się na niektóre podbiegi i już za chwilę przecinać mniejsze bądź większe wąwozy, przeskakiwać nad wijącymi się ich dnem strumykami bądź korzeniami czy brnąć po kolana w kobiercach paproci. Trasa podstawowa była nieco bardziej płaska a przez to oczywiście szybsza, lecz i na niej nie brakowało typowych dla miłośników przełajowego biegania atrakcji.

Na mecie zlokalizowanej na leśnej polanie w sąsiedztwie Jeziora Głębokiego na strudzonych ucieczką przed zastępami warchlaków komenderowanych przez bezkompromisowe zachodniopomorskie lochy czekały już same przyjemności poczynając od ogniska z kiełbaskami, przy których istniała możliwość przedyskutowania żywych jeszcze w pamieci przygód z trasy, poprzez ceremonię dekoracji zwycięzców, na losowaniu mnóstwa nagród kończąc. Kapitalnym pomysłem zasługującym na wyróżnienie było nagrodzenie naprawdę pięknymi pucharami najbardziej wytrwałej i wytrwałego uczestnika, którzy mieli odwagę pokonywać trasę najdłużej;).   
     Zresztą i wszystkie pozostałe trofea były wyjątkowej urody poczynając od figurki dzika dla zwycięzcy jak i niesztampowych bo ceramicznych medali dla wszystkich którzy dotarli na metę. Nie sposób nie wspomnieć tu również o koszulkach z logo biegu i i choć te akurat nie posiadały żadnego to wszystko zostało dopięte na ostatni guzik.

    No tak w tym miejscu zaraz odezwie się sceptyk przecież doszło do jakże istotnego, jeśli nie kluczowego w tego typu imprezie zdarzenia! Część biegnących trasą extreme w pewnym momencie pomyliła i opuściła w ferworze walki właściwy trakt, by powrócić nań dopiero po kilku kilometrach! Zanim zaczniemy jednak polowanie na organizatorów i z nabitą dwururką ruszymy w las warto pamietać o kilku drobnych acz istotnych faktach. Przede wszystkim pomyłka ta wynikła nie na skutek niewłaściwego oznaczenia trasy przez orgów co czyjegoś głupiego żartu. Najprościej mówiąc jakaś zazdrosna o tężyznę, gibkość i moc dzików świnia nie dość, że zerwała w jednym miejscu prawidłowe oznaczenia to powiesiła je błędnie dosłownie wyprowadzając biegaczy w pole. Pomimo tego wszystkim szczęśliwie udało się prędzej czy później wrócić na szlak i dotrzeć do mety. Nota bene te kilka chwil biegu w nieznane, połączone z pełnymi adrenaliny błyskawicznymi naradami i konsultacjami, pod hasłem "mościpanowie, w którą stronę?" a potem euforia powrotu i odnalezienia prawowitej już do końca drogi;) jak dla mnie - bezcenne!

     Ktoś powie, mimo to organizatorzy powinni zapewnić lepszą kontrolę i obstawienie trasy. I owszem gdyby coś takiego wydarzyło się na jakimś masowym dużym biegu, organizowanym przez lub pod patronatem jakiejś wielkiej firmy czy fundacji zgodziłbym się z tym w pełni, ale o czym już nie każdy wie Bieg Szlakiem Dzika to od samego początku inicjatywa całkiem oddolna, społeczna, niekomercyjna. Rzekłbym wręcz indywidualna. Zaznaczyć chcę, iż moja opinia jest bardzo subiektywną, gdyż znam osobiście "spiritus movens" całego tego zwariowanego przedsięwzięcia, ale właśnie dzięki temu wiem, ile pracy kosztowało przygotowanie każdego jej szczegółu i jestem pewien, iż na ile posiadane środki i siły pozwalały wszystko zostało wykonane możliwie najlepiej. Oczywiście to wszystko przy rodzinnym i przyjacielskim wsparciu wielu osób. Z tego miejsca chcę wyrazić raz jeszcze swoje uznanie dla Was wszystkich, to był kawał dobrej roboty! Powiem krótko, by nie zamienić tego w nazbyt bałwochwalczy wywód;) - Respect! I potwierdzę raz jeszcze, to było najlepsze zagubienie się na trasie EVER;)!
      Miejmy nadzieję, iż w przyszłym roku odbędzie się 3 Bieg Szlakiem Dzika, bo mimo swego krótkiego stażu ta impreza może już być przykładem jak powinno się robić coś z pasją. Dlatego zachęcam wszystkich biegaczy z Warszawy i okolic do udziału w przyszłym roku w tej zachodniopomorskiej imprezie, a wszystkim mazowieckim organizatorom biegowych imprez do naśladownictwa na stołecznym gruncie, tu też występują wszak liczne dziki!

   Tym mniej cierpliwym pragnę przypomnieć, iż już 25 września czeka nas 33 Maraton Warszawski, a jeszcze wcześniej, bo już 28 sierpnia będą mieli możność sprawdzenia się na o połowe krótszym dystanie podczas I Półmaratonu Powiatu Warszawskiego Zachodniego im. Janusza Kusocińskiego. Te wiadomości dołączam do tych wyjątkowo nie do końca warszawskich wieści, w myśl zasady i dzik syty i biegacz cały;).