czwartek, 3 listopada 2011

Nie dla chorych na serce, czyli schody ruchome przy trasie WZ


Wejście do schodów ruchomych przy trasie WZ
Był późny wieczór, każdego innego dnia byłby to wyczekiwany zazwyczaj koniec dyżuru. Ale w tej chwili to nie miało najmniejszego znaczenia. Zasapany, umazany smarem z pietyzmem i największą precyzją dokręcał  gwinty. Zaraz znów będziecie jeździć moje biedactwa pełnym tkliwości i troski głosem mówił sam do siebie ocierając pot z czoła. Tę dziwaczną scenę zakłócił odgłos telefonu komórkowego.
- #$^^%$#@@ - syknął natychmiast, a pełne macieżyńskich emocji szepty w jednej chwili ustąpiły miejsca dzikiej wsciekłości. Czego znowu? - warknął do sluchawki. Co znowu zgłoszenie? Nie mam czasu, zajęty jestem, mam tu ważniejszą robotę! - I co z tego, że ludzie, niech nocny pojedzie ich uwolnić, ja jestem na wzetce... na moich schodach. Wymawiając te słowa znów uśmiech zagościł na jego licu.

W święta tylko do góry
Prowadzenie dalszej rozmowy czy użycie jakiejkolwiek racjonalnej argumentacji nie miało w tym momencie najmniejszego sensu i w firmie wszyscy doskonale o tym wiedzieli. Dyspozytor wiedział  że musi wysłać innego konserwatora na pomoc uwięzionym gdzieś w windzie ludziom, tak samo jak mistrz serwisu zdawał sobie sprawę, że korygując comiesięczne scieżki, czyli przynalezność poszczególnych urządzeń do konserwatorów może zmienić niemal wszystko, ale nie to jedno. Od lat nikt nie mógł odebrać konserwacji schodów ruchomych znajdujących się w kamienicy Johna naszemu bohaterowi. Metalowe stopnie łączące trasę WZ z Placem Zamkowym były jego oczkiem w głowie, były dla niego jak pierworodne dziecko i faktycznie z tą pierworodnością coś rzeczywiście jest na rzeczy.

Dwa ciągi schodów ruchomych usytuowane właśnie w kamienicy Johna,  którymi każdego  dnia wielu turystów szybko i komfortowo wjeżdza na Plac Zamkowy by zobaczyć najbardziej rozpoznawalne historyczne miejsce Warszawy również ma swoją historię i to nawet o  wymiarze ogólnopolskim.  Cóż w nich tak wyjątkowego? A trzymając się ściśle prawdy historycznej co wyjątkowego jest w tym miejscu?
Otóż właśnie tutaj w 1949 roku zainstalowano pierwsze w Polsce schody ruchome. Ich mechanizm przyjechał do Warszawy ze wschodu a dokładnie z moskiewskiego Metrostroju będącego ich wykonawcą. Nowo oddana do użytku trasa WZ oprócz tego, że miała rozwiązywać problemy komunikacyjne odgruzowywanej mozolnie Warszawy miała być przecież także propagandową wizytówką nowej władzy.
W związku z tym każdy jej szczegół musiał robić stosowne wrażenie. Tak też stało się i ze schodami. Aby mogły swobodnie funkcjonować zdecydowano się nawet na specjalne wydłużenie o 80 centymetrów odbudowywanej równolegle historycznej kamienicy w której znajdowało się do nich wejście.
Otoczenie schodów też nie jest przypadkowe nawiązując ewidentnie do wystroju stacji moskiewskiego metra. 
Razem w boju, jedno z pierwszych
socrealistycznych dzieł
Mówiło się,  że radziecki ambasador pomimo tego narzekał podczas uroczystej ceremonii otwarcia, iż jest ono mimo wszystko zbyt skromne  a tak nowoczesne  na ten czas urządzenie powinno otaczać coś więcej niż tylko ściany z brązowego klinkieru. Jednak to nie było wszystko. Do dziś zachowały się oryginalne lastrykowe posadzki i mosiężne kinkiety, a co bardziej wrażliwi na sztukę przechodnie w trakcie przejażdżki mogą zobaczyć dopełniające całości socrealistyczne płaskorzeżby Jerzego Jarnuszkiewicza  "Razem w boju" i "Razem w odbudowie ". Mimo iż sam mechanizm był już oczywiście wymieniany to w otoczeniu schodów zachowano się do dziś wiele oryginalnych elementów związanych z ich pierwszym uruchomieniem w 1949 roku jak również całą późniejszą eksploatacją. Można zobaczyć je  w gablotach wiszących na ścianach. Wiele zgromadzonych tam elementów dziś wywołuje uśmiech, ale kiedyś pełniły swą funkcję całkiem serio.

A nasz bohater? No cóż. Odłożył telefon, skończył smarować łańcuch napędowy, sprawdził kontakty, wloty poręczy i grzebienie (bo turystyczna jak i miejscowa stonka zawsze przecież może je czymś zapchać  zwykł mawiać z przekąsem i nieukrywanym żalem) i dopiero dobrze po północy udał się na lekki mu spoczynek, wszak mógł to uczynić jedynie mając świadomość że jego umiłowane dziecko jest w pełni gotowe do dalszej pracy.


Warto dokładnie przeanalizować przed podróżą

wtorek, 1 listopada 2011

Dancing na dachu w różnych postaciach, czyli powszechny program neonizacji...

Ostatnimi czasy modnym tematem w szeroko pojętym światku varsavianistycznym stało się zagadnienie neonów warszawskich. A to w zeszłym roku ukazał się album Jarosława Zielińskiego pt. Neony. Ulotny ornament warszawskiej nocy, a to od jakiegoś czasu coraz głośniej o nowopowstałym, coraz dynamiczniej rozwijającym się Muzeum Neonów, które choć nie ma jeszcze swojej stałej siedziby już posiada całkiem szeroką kolekcję starych neonów z Warszawy i nie tylko, tych które na tyle mocno wpisały się w krajobraz miejski dzięki znakomitej ręce projektanta, że wyrzucenie ich  na śmietnik byłoby czystym barbarzyństwem.

Dancing na Nowym Świecie to nie tylko napis,
lecz również opadające poniżej z gracją nuty,
 wyobraźcie sobie pełen efekt nocą
 O modzie na neony, a przede wszystkim ratowanie i rewiatalizację tych historycznych świadczą też coraz częstsze spotkania poświęcone szklanym rurkom z wkładką w postaci szlachetnego gazu. Choćby w programie niedawno zakończonego organizowanego przez Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie festiwalu Warszawa w budowie każdy zainteresowany mógł znaleźć coś dla siebie i udać się na spotkanie poświęcone tej tematyce. I ja uległem trendowi, zjawiając się tam wiedziony jak do piekła - bo przez ciekawość. Trzeba przyznać, że momentami rzeczywiście zrobiło się dość gorąco, a kilku osobom na sali wyraźnie podniosło się ciśnienie. Abstrahując od szczegółów tej pełnej dramaturgii dysputy (chyba znów zaczynam witać się z koleżanką ironią)  gdzie wypowiedzi reprezentującego magistrat urzędnika jak i reakcja na nie części gości pokazały, że o wzajeme zrozumienie może być ciężko i nawet na pozór niewinny i przyjemny temat historii, teraźniejszości i przyszłości rurek, które nie dość że świecą to jeszcze charakterystycznie bzyczą może  rozgrzać do czerwoności. To zresztą naturalny kolor neonu, gdy przepływa przezeń prąd. Dla uzyskania innych kolorów w neonie niezbędną jest już specjalna proszkowa domieszka luminoforu.
Metaliczny korpus globusa Orbisu
 w dzień świeci światłem odbitym...
Ale wracając do tematu głównego ta moda nie wynika tylko z kaprysu zmanierowanej warszawki, okazuje się bowiem, że  Warszawa dawno neonami stała.
 Już okres międzywojenny przyniósł prawdziwy zalew tej nowej wówczas formy reklamy, a stelaże podtrzymujące neony wyrastały na dachach oraz elewacjach wielu budynków jak grzyby po deszczu. I po wojnie proces neonizacji miał się dobrze. Zapotrzebowanie było tak duże iż jedyna zajmująca się wówczas ich produkcją państwowa firma Reklama, która rozpoczęła swą działalność w roku 1956 listę zleceń do wykonania miała wypełnioną na kilka lat do przodu.


... ale w nocy już w pełni własnym.
Ciemna strona Ziemi
                                                           
Set point czy pojedynczy blok?
To właśnie z jej warsztatów wyszły neony takie jak choćby ten na odcinku Nowego Świata pomiędzy rondem de Gaulle'a a Placem Trzech Krzyży przedstawiający stylizowany napis DANCING, posadowiony na dachu tamtejszej kamienicy w 1962 roku. Obecnie niestety jego konstrukcja jest do zobaczenia już tylko w dzień. Niesprawny, czeka lepszych czasów, aż znajdzie się ktoś kto tchnie w niego drugie życie. Więcej szczęścia miała o rok starsza tzw. siatkarka z Placu Konstytucji. Ta powstała w 1961 roku reklama była reklamą znajdującego się w tym miejscu przez wiele lat sklepu sportowego. Przedstawia kobiecą sylwetkę odbijającą piłkę, która z samego dachu opada stopniowo wzdłuż obrysu budynku praktycznie do poziomu sklepowych witryn. Na koniec nie sposób nie wspomnieć o jednym z najbardziej efektownych warszawskich neonów, jeśli nie najbardziej spektakularnmym czyli trójwymiarowym globusie Orbisu u zbiegu Alej Jerozolimskich z Bracką. Najstarszy z tu wspomnianych, bo świecący już od 1951 roku początkowo miał nieco odmienną formę. Do 1971 roku jedynie obrysy kontynentów wykonane były ze świecących rurek. Dopiero po tej dacie zostały one zastąpione metalowymi kształtami lądów podczas gdy oceaniczne wody nabrały błękitno-czerwonej poświaty. Co warto odnotować, długość wszystkich rurek w nim wykorzystanych przekracza... kilometr.
  Jeśli ktoś ma jeszcze wątpliwości czy ulec neonowej modzie czy zaprzedać duszę bezdusznym reklamom LED niech  posłucha pana Stanisława...